31 maja 2014

Moja piramida.



Od kilku tygodni podróżuję wgłąb siebie. Analizuję swoje myśli, uczucia, pragnienia. Analizuję to, co w życiu mi się przytrafiło, co osiągnęłam, jakie decyzje podjęłam. W całej tej zadumie odkryłam przerażającą dla mnie rzecz: nie wiem co dalej... Mam wszystko, o czym marzyłam. Zastałam się. Poczułam się jak owad w bursztynie, otoczony pięknem, brakiem zmienności i nieświadomym tego, że poza tym spokojnym zastygnięciem w tu i teraz może być coś więcej. 

Człowiek jest tak skonstruowany, że musi w coś wierzyć, musi do czegoś dążyć, musi mieć jakiś cel w życiu. Bez tego wszystkiego jest tylko pustą skorupą. Bez tego nawet szczęście smakuje jałowo. Nie jestem w stanie w pełni cieszyć się tu i teraz, jeśli nie mam wyraźnego celu. Zawsze miałam naturę melancholijnej marzycielki, ale nigdy szczerze nie wierzyłam w to, że życie sprezentuje mi spełnienie moich pragnień. Teraz, kiedy wszystko się ziściło, powinnam pochylić pokornie głowę, podziękować losowi za dary i stłamsić potrzebę posiadania nowych rzeczy. Powinnam?

Analizuję więc piramidę Maslowa, by dotrzeć do sedna sprawy i tu znajduję odpowiedź. Bo, choć wszystkie podstawowe potrzeby zaspokoiłam w pełni, to rozpaczliwie potrzebuję wypełnić luki w tych u samego szczytu. Chcę osiągnąć coś więcej, niż urodzić jeszcze jedno dziecko, chcę rozbujać mój zastygły mózg zdobywaniem nowej wiedzy, nowych doświadczeń. Potrzeba mi samorealizacji. Potrzeba przełamania rutyny, która wkradła się w życie wraz z dwoma kreskami na teście. 

Zaczynam więc małymi kroczkami. Serwuję sobie naukę angielskiego, zaprowadzam porządek w swoich przyzwyczajeniach, eliminuję złe nawyki, zaczynam myśleć o pracy...
Jestem dobrej myśli, czuję, że wkrótce jasny cel sam wyklaruje się w mojej głowie.

27 maja 2014

Ojców też można sklasyfikować.



O tym, że kobieta zmienia się w obliczu macierzyństwa wie każdy - ona sama, jej otoczenie, a najlepiej wie o tym jej partner. Nie jest już tą samą osobą, co wcześniej. Jednak, czy zmienia się tylko ona? Obserwując różne pary, zauważyłam, że dmiametralną zmianę przechodzi również ojciec, choć jego zmiana jest raczej niezauważana. Przygotowałam więc dla Was typologię ojców, którymi mogą stać się mężczyźni w zderzeniu z rodzicielstwem.

Domator.
Bywa, że mężczyzna z duszy towarzyskiej zmienia się w domatora. Na pierwszy rzut oka wydaje się to być zaletą, bo można dojść do wniosku, że woli przebywać w domu z rodziną i się nimi cieszyć, niż spędzać czas z kumplami. Niekiedy jednak domator przeobraża się w bardziej doskonałą formę - okupanta kanapy, którego wyciągnięcie gdziekolwiek (zakupy, kino, obiad u rodziny, spacer) staje się zdaniem jeśli nie niemożliwym, to bardzo trudnym.

Leniwiec.
Leniwiec jest bardzo bystry. Świetnie obserwuje, w szczególności swoją partnerkę, która robi wszystko, by pogodzić w sobie wszystkie role: młodej matki, żony i pani domu. Leniwiec więc odpuszcza sobie wiele rzeczy jak pomaganie w obowiązkach domowych, przy dziecku czy troskę o partnerkę, jaka miała miejsce podczas jej ciąży. Naiwnie wyrabia w sobie przekonanie, że skoro kobieta jak świetnie sobie radzi, on nie musi jej pomagać, bowiem jego partnerka stała się kobietą ze stali: przetrzymała poród, to przetrzyma wszystko.

Paranoik.
Panikarz i choleryk w jednym. Wciąż trzęsie portkami, że dziecko zachoruje, bo jest za lekko ubrane, czuje potrzebę ciągłego trzymania dziecka za rękę, by przypadkiem nie upadło i nie obdarło sobie kolana i najchętniej całe życie karmiłby pociechę papkami, żeby broń Boże się nie zadławiło czymś większym. Ma skłonność do dramatyzowania, a jednocześnie toczy wewnętrzną walkę pomiędzy swoimi obawami, a zdrowym rozsądkiem.

Super tata.
Z imprezowicza i lekkoducha zamienia się w odpowiedzialną i troskliwą głowę rodziny. Zmieniają mu się priorytety, w końcu dorośleje i zaczyna pracować nad tym, by coś dla rodziny osiągnąć. Szczerze cieszy się stanem ojcostwa i ochoczo włącza się w opiekę nad dzieckiem od samego początku.

Super ojciec.
Wie wszystko na temat swojego dziecka. Ba, wie nawet wszystko na temat Twojego i nie zawaha się umoralnić Cię w każdej sytuacji, którą uzna za stosowną. Czyli zawsze. A spróbuj się przeciwstawić, to potraktuje Cię jak własne, niesforne dziecko, które jeszcze nic o życiu nie wie i nie ma praw do wyrażania własnych opinii.

Pracuś.
Dostaje istnego jobla na punkcie zarabiania pieniędzy. Bierze nadgodziny i wyrabia 150% normy, żeby dostać premię. Wszystko po to, by dać dziecku absolutnie wszystko, na co zasługuje. Jego zdaniem oszczędzanie na dziecku to grzech, nie będzie więc szczędził pieniędzy na markowe ciuszki, czy super gadżety, bez których dziecko (nie)mogłoby się obejść.

Duże dziecko.
Zdecydowanie nie może doczekać się wszystkich okazji, które wiążą się z obdarowywaniem dziecka jakimiś prezentami. Jednak nie byle jakimi, a najlepszymi, najfajniejszymi zabawkami. Wybiera prezenty, które sam jako dziecko chciał dostać, a po ich rozpakowaniu przez pociechę spędza długie godziny na wspólnej z nim zabawie. Jak tylko zabawka się nudzi, zaczyna planować, co też niesamowitego kupić dziecku na kolejną nadarzającą się okazję.



Muszę przyznać, że Tata Pierworodnego również bardzo zmienił się odkąd syn nasz pojawił się na świecie. Obserwując go, mogę stwierdzić, że jest miksem głównie dwóch typów: paranoika i dużego dziecka. A jak bardzo zmieniło ojcostwo Waszych partnerów?

24 maja 2014

Stawić czoło bałaganowi.


Ten, kto jest jest leniem, albo ma dziecko wie, jak wygląda w domu prawdziwy armagedon. Szczególnie, gdy jakieś prace odkłada się na "wieczne potem", albo na konkretny dzień tygodnia, a akurat wtedy dzieje się coś, co uniemożliwia nam porządki. Wszystko się wtedy nawarstwia i w którymś momencie toniemy w takim bałaganie, że nie wiadomo od czego zacząć...
Sama też miałam problem ze sprzątaniem. Nie to, żebym tego nie robiła, jednak zazwyczaj nie organizowałam tego w efektywny sposób i marnowałam czas na porządki tam, gdzie to było najmniej potrzebne. Od kiedy jednak odfajkowałam pierwszy etap projektu "Mamo bądź kobieca", zaczęłam starać się sprzątać tak, by był dobry efekt najmniejszym nakładem pracy. Podzielę się z Wami więc moimi sposobami na utrzymanie porządku, które być może i w Waszych domach znajdą zastosowanie:

Ustalenie priorytetów.
Są takie prace domowe, których wykonanie jest niezbędne, żeby sprawnie funkcjonować w naszym domowym królestwie. Warto poświęcić chwilę, by zastanowić się, które obowiązki domowe musimy wykonać i to od nich należy zacząć, a dopiero potem skupić się na nadprogramowych zadaniach lub mniej potrzebnych zajęciach.

Planowanie minimalistyczne.
Uwielbiam planować i muszę to robić dla spokoju ducha. Jednak w kwestii sprzątania nie mam na myśli rozpiski na cały tydzień, co sprzątać w określony dzień. Bardziej skłaniam się tu do planowania z maksymalnym wyprzedzeniem do jednego dnia i maksymalną liczbą zadań nadprogramowych wynoszącą też tylko 1. Dlaczego tylko? Przy dziecku łatwiej skupić się i wykonać jedno zadanie, niż niedokładnie np. 5, śpiesząc się, żeby wyrobić zaplanowaną normę. Poza tym łatwiej się za coś zabrać, jeśli: a) nie ma całej listy zadań, b) nie ma widma wielkich porządków rozplanowanych na cały tydzień. Najlepszą porą do zaplanowania zadania na następny dzień jest też wieczór, gdy możemy określić, czy dnia następnego będzie nam się chciało z czymś większym zmagać.

Kto rano wstaje ten ma posprzątane.
Jestem śpiochem i lubię wylegiwać się w łóżku. Jednak do niczego dobrego to nie prowadzi, gdyż jest to zajęcie totalnie bezproduktywne. Postanowiłam więc zbuntować się swojej leniwej naturze i wstawać wcześniej. Poranek ma to do siebie, że dziecko zazwyczaj jest wtedy wyspane i w dobrym humorze, a co za tym idzie mniej problemowe. Tak samo i my mamy więcej energii i chęci do pracy, więc ogarnięcie rzeczy koniecznych zazwyczaj idzie nam bardzo sprawnie. U mnie wstawanie wcześniej sprawdza się, tym bardziej, że potem, gdy Pierworodny idzie na drzemkę mam czas tylko dla siebie.

Sprzątanie "przy okazji". 
Często jest tak, że mamy mnóstwo rzezy nieodłożonych na swoje miejsce. Wyciągamy coś, a potem leży to sobie tam, gdzie niedbale rzuciliśmy. W pewnym monecie nasz dom składa się małych wysypisk rzeczy wszelakich, a proporcjonalnie do ich wielkości rośnie też niechęć do ich uprzątnięcia. Osobiście odpuściłam więc wielkie akcje sprzątania tych skupisk bałaganu, kiedy osiągną krytyczne rozmiary. Sprzątają się same. A jak? Małymi kroczkami, po trochu, na raty, robiąc to mimochodem, przy okazji. Jeśli np. w sypialni zalega mi trochę porozrzucanych ciuchów nadających się do prania, zabieram je stamtąd, kiedy wiem, że zaraz będę szła do wc i wtedy wrzucam do brudów. Od momentu stosowania takiej zasady moje "wysypiska śmieci" są znacznie mniejsze, a czasem w ogóle nikną, bez wkładania w ogarnięcie ich dużego nakładu pracy.

Nie dotykaj dwa razy.
Bardzo żałuję, że nie pamiętam, z którego bloga ściągnęłam tą zasadę, bo pewnie bym się tym z Wami podzieliła, niemniej zasada jest złota i bardzo prosta - nie przenośmy bałaganu z miejsca na miejsce, jeśli nam przeszkadza. Albo posprzątajmy coś od razu, albo zostawmy tam, gdzie leży. Nic tak nie marnuje nam czasu, jak przemieszczający się bajzel.

Odpuszczanie prac syzyfowych.
Każda matka z pewnością potrafi wskazać co najmniej kilka takich prac, których wykonanie nie daje żadnego efektu, albo daje efekt bardzo krótkotrwały jak np. sprzątanie zabawek. Aby nie rwać sobie włosów z głowy, że "ja posprzątałam, a tu znowu coś tam", dobrze odpuścić zadania, których nie wykonanie głowy nam nie urwie. Zaoszczędzimy i włosy i nasz cenny czas.

Czas prania.
Z pewnością każda z nas doskonale wie, jak wygląda kipiący kosz na brudy. Najgorszą rzeczą jaką możemy zrobić jest doprowadzenie do stanu, gdy będziemy skazane na robienie całodniowego, wielkiego prania, bo nie zawsze jest też możliwość, by wszystko za jednym zamachem wysuszyć. Kiedy moje pranie nie mieści się w przeznaczonym na to pojemniku, robię szybką segregację i tego, czego jest najwięcej przenoszę już do pralki. Wystarczy 1-2 dni, by zapełnić bęben do pełna i odpalić pralkę w dogodnym dla nas momencie.

Porządek na koniec dnia.
Ta metoda, którą wypracowałam sprawdza się świetnie. Aby wstać następnego dnia z lżejszym sercem, wieczorem dobrze jest poświęcić kilka minut na ogarnięcie największego syfu w pokoju, w którym najwięcej przebywamy. Może to być np. to nieszczęsne posprzątanie zabawek, czy odłożenie co większych przedmiotów na miejsce.


Oczywiście, nie zawsze uda mi się stosować do wszystkich zasad, które sobie postawiłam, jednak realizowanie większości z nich jest wielkim ułatwieniem w utrzymywaniu ładu. Chętnie poczytam jakie są Wasze sposoby na porządki, jeśli takie macie. Być może będę mogła wypróbować również u siebie, więc nie krępujcie się - uchylcie rąbka tajemnicy w komentarzach. Zawsze warto dążyć do doskonałości, prawda?

22 maja 2014

Co znaczy chcieć więcej?



Stukam palcem w biurko, przechylam lekko głowę. Czy mam już wszystko? Czy to jest ten stan, który chciałam zawsze osiągnąć? Niby spełniło się wszystko, o czym marzyłam - szczęśliwa miłość, ukochane dziecko, bezstresowe życie na własny rachunek, bycie samodzielną. Skoro spełniło się to wszystko, to czy można wymagać od życia więcej? A gdy to więcej dostanę, czy mogę chcieć jeszcze czegoś? Czy nie jest to zbyt... zachłanne?

Sięganie po marzenia i pragnienia było dla mnie zawsze bardzo trudne. Nie to, bym uważałam, że nie zasługuję na nie, irracjonalnie jednak nie chciałam przekraczać jakiejś wyimaginowanej granicy szczęśliwości. Tyle czasu tak bardzo skupiałam się na tym, żeby doceniać to, co mam, że zatraciłam się w tym zupełnie i porzuciłam poszukiwania nowych marzeń. Dopadła mnie stagnacja, spełnione marzenia (pomimo, że nadal doceniane każdego dnia), stały się rutyną, jest radość, ale nie ma już tej ekscytacji i dreszczyku emocji, jakby się na coś czekało. A obecne pragnienia są tak bardzo przyziemne, że nijak mi je zakwalifikować jako marzenia, na których spełnienie czekam z utęsknieniem.

Zastanawiam się czasem co się wydarzyło, co się we mnie zmieniło, że odpuściłam, zastygłam w tym, co mam. Może to świadomość, że inni mają znacznie gorzej i wstyd mi po prostu chcieć więcej? Czy to przypadkiem nie dowodzi, że boję się wyjść przed szereg, albo, że za bardzo obawiam się tego, co powiedzą inni, gdy zacznie się mi lub nam powodzić jeszcze lepiej?
I nawet, gdybym chciała w tej chwili napisać, co jeszcze od życia pragnę uzyskać - nie potrafię. Bo co może chcieć człowiek, który ma wszystko, czego pragnął?

Chyba czuję się jak owad uwięziony w bursztynie.

19 maja 2014

Ładnie wyglądamy na zdjęciach.



Należę do grona idealnych. Podobno jestem całkiem fajną koleżanką, której można się wyżalić i pogadać o dupie Maryni. Nawet, jeśli nie gadałam z kimś już sporo czasu. Zdjęcia, które dodaję na facebook'a są zawsze ładne: uśmiechnięta ja, uśmiechnięty mój Narzeczony i uśmiechnięte (no prawie zawsze) nasze dziecko. Nie pierzemy brudów na forum, nie relacjonujemy każdego mniej, czy bardziej ważnego wydarzenia z naszego życia (z kilkoma wyjątkami, jak np. narodziny Pierworodnego). Na dodatek żyjemy w Anglii, dorabiamy się tu, jeździmy na wycieczki w różne miejsca deszczowej krainy, każdego roku odwiedzamy Polskę. Tak, z pewnością jesteśmy idealni, powodzi nam się, nie mamy problemów, ani zmartwień. Ale czy naprawdę..?

W swojej idealności nie jestem osamotniona. Powiedziałabym nawet, że wśród moich znajomych jestem totalnie przeciętną idealną. 85% moich znajomych z fejsa też jest idealnych: zakładają rodziny, radzą sobie żyjąc na własny rachunek, kupują całkiem fajne samochody, rodzą im się słodkie dzieci. Nie narzekają, pomimo, że w Polsce przecież kolorowo nie jest. Ich zdjęcia też są ładne, uśmiechnięte, w tle można dostrzec nowy telewizor, albo jakiś inny, nie koniecznie tani gadżet. Tak, oni z całą pewnością są idealni i mają idealne życia w szarej rzeczywistości.

Nikt jednak nie zastanawia się, co kryje się za kurtyną szczęścia z fotografii. Ile pracy, wyrzeczeń, nerwów kosztuje wszystko to, co człowiek w życiu osiąga. Są tacy, którzy mają pieniądze na wszystko. Tak na prawdę i tak pozornie. Jedni zarabiają tyle, że rzeczywiście nie ma się co dziwić, że korzystają z życia, inni odkładają, oszczędzają, rezygnują z wielu rzeczy, by uzbierać na jakiś konkret. Na ten nieszczęsny, ale wymarzony telewizor na przykład, albo nową lodówkę, bo stara, chociaż wygląda ładnie, ledwo już ciągnie...

Tak bardzo lubimy oceniać. Tak bardzo lubimy myśleć, że inni zawsze mają lepiej od nas. Więcej kasy, szczęście w miłości albo wygraną na loterii. Na zdjęciach nie widać, że ciuszki dziecka są z drugiej ręki, meble się sypią, albo, że matka ma najtańsze kosmetyki. Ważne, że w danej chwili wszystko wygląda ładnie.
Nie oszukujmy się, lubimy sprawiać pozory i lubimy myśleć, że pozory innych są prawdziwe.

17 maja 2014

Projekt "Mamo bądź kobieca" tydzień IX


Kobiety nienawidzą dresów. Matki szczególnie. Bo, czy dres nie jest oznaką tego, że kobieta coraz bardziej przestaje dbać o swój wygląd zewnętrzny? Czy nie jest to sygnał dla reszty świata, że oto ja-matka mam ważniejsze rzeczy na głowie, niż to, żeby przywdziać na siebie coś bardziej wymagającego, niż tylko wiszące portki i rozciągniętą, uplamioną bluzę? W wielu przypadka jest i prawda jest taka, że każda matka łażąca po domu w sfatygowanym dresie, z byle jak albo i w ogóle nie ułożonymi włosami wygląda jak półtora nieszczęścia. I tak też się czuje. Słusznie z resztą, bo jak tu się czuć ładnie i kobieco, kiedy strojem domowym i wyjściowym jest tylko i wyłącznie dres, lub coś, co go przypomina?

Ten tydzień projektu nie nastręczył mi w zasadzie żadnych trudności, bo oprócz stanu połogowego i zimowych wieczorów dres chowam w najciemniejsze czeluści szafy. A wyciągam stamtąd tylko i wyłącznie wtedy, gdy w szafie jest on jedyną już, czystą alternatywą. Wiosna w pełni, a w Deszczowej Krainie niemal letnio się zaczęło robić, więc sprzyja to w szczególności chęciom, by zakładać na siebie coś, co doda nam nieco uroku. Z okazji tego tygodnia, chciałam więc Wam pokazać moje 7 strojów na każdy dzień tygodnia.


Oczywiście, nie zawsze da się wyglądać super i mi też zdarza się wyglądać jak "idź stąd i nie wracaj", ale staram się wyglądać dobrze, chociażby z tego względu, żeby na ulicy się za siebie nie wstydzić. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie w każdym stroju mi idealnie dobrze, ale nigdy nie byłam i nie będę modelką. Nie jestem też stylistką, ani zaprawioną w boju szafiarką, by bez zająknięcia radzić sobie z doborem elementów strojów, jednak czy nie ważniejsze jest to, by wyglądać po prostu na zadbaną, szczęśliwą kobietę, która cieszy się macierzyństwem? :)



15 maja 2014

Six InstaMix! #2



Kwiecień już dawno za nami, więc na drugą odsłonę Six InstaMix już czas najwyższy. Powiem jedno - kwiecień był intensywny, zaskakujący. Gdybym miała go zrelacjonować całego, prawdopodobnie wyszło by z tego niezłe wypracowanie, ale to, co opiszę dziś musi Wam wystarczyć ;)



 Cóż, kwiecie był niewątpliwie miesiącem wielkiego żarcia. I eksperymentów kulinarnych, mniej lub bardziej szalonych. Eksperyment powyżej nazywa się kurczak na butelce piwa. Jak to skomentowała jedna osoba, wygląda nieco upiornie. Ale wiecie, kiedy było tak naprawdę upiornie? Kiedy mój przyszły ślubny zorientował się, że nie zeskrobał naklejki z butelki... Mimo to kurczak palce lizać!


Było jedzenie, było i picie, a jakże! Pewnej soboty zadzwoniła do nas kumpela z pytaniem: mogę do Was wpaść na wino? No i wpadła z hiszpańskim specjałem. A, żeby dodać wieczorowi nieco pikanterii, nasz główny "polewacz" postanowił do wina dolać nam białego rumu. A my głupie myślałyśmy, że to wino to tak oryginalnie cierpkie jest... 



Natomiast na Wielkanoc przykicał do mnie baaaardzo miły zajączek - dostałam najnowszy krążek moich ulubionych chłopaków. Nie wyjmuję jej z odtwarzacza. Gra i buczy niemal codziennie. Uwielbiam!!!!



Moje miesięczne zestawienie Instagramowo-zdjęciowe nie mogłoby się obejść bez zdjęcia Pierworodnego. Tu w mojej ulubionej gwiazdorskiej pidżamce. I tak w ogóle po prostu kocham to zdjęcie!





Ostatni dzień kwietnia był najbardziej spontanicznym dniem roku. Jak do tej pory. Dzień wcześniej zorientowaliśmy się, że nie mamy przeglądu na auto, podatek drogowy kończy się wraz z dniem 30stego kwietnia i zostajemy z niczym. Ogólnie historia naszego samochodu jest bardzo złożona, bo przez wypadek w tamtym roku (byłam w końcówce 7 miesiąca ciąży), nasze auto dostało kategorię "C" co w Anglii oznacza zdatność do jazdy, jednak po przejściu znacznie droższego przeglądu, po tym, jak skończy się nam bieżący. A ponieważ nie chcieliśmy już pakować więcej kasy w zieloną żabę, która zawiodła nas kilkakrotnie, postanowiliśmy... kupić nowe auto. Podliczyliśmy oszczędności i ostatniego dnia kwietnia robiliśmy trasę dookoła Londynu oglądając samochody. Udało się, wróciliśmy dwoma, a teraz zielona żaba czeka na zezłomowanie... Choć teraz trochę mi jej szkoda, pomimo tego, że tyle razy jej obiecywałam, że zepchnę ją z klifu, jeśli jeszcze raz nawali...



Ale najlepsze na koniec - końcówka kwietnia należała zdecydowanie do Pierworodnego, dlatego pozwoliłam sobie w tym wypadku na tryptyk. Wszystko to rozegrało się w ciągu pięciu dni. Pięciu! Najpierw były nieśmiałe próby przy bujaczku, potem przy tapczanie, a swoje akrobacje skończył NA bujaczku. Tak, zdecydowanie od tamtej pory moje dni stały się nieco mniej produktywne, a bardziej obfitujące w stany przedzawałowe...

13 maja 2014

Projekt "Mamo bądź kobieca" tydzień VII i VIII



Odkurzam projekt, gdyż ostatnio poleciałam sobie w kulki. Mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone, choć nie liczę na to, że zapomniane ;)
Wiosna sprzyja wszystkiemu: wyjściom, większej aktywności towarzyskiej w terenie, plotkowaniu i wyzwala w nas energię do działań wszelakich. A tej energii potrzebowałam bardzo, gdyż ostatnio rozpuściłam się jak bicz dziadowski i rozlazłam się totalnie. Jednak rozflaczenie jest już za mną, a ja nadrabiam, miksując 2 tematy w jednej notce, czyli co nieco, o życiu towarzyskim i o rozkoszach dla ciała, czyli spa.

Tydzień VII projektu zaczął się wyśmienicie, idealnie wręcz. Była energia, były spotkania towarzyskie, które naładowały akumulatory na resztę zabieganego i zakręconego tygodnia. Była siłownia na świeżym powietrzu, plotki przede wszystkim, bo bez tego ani rusz, był pierwszy raz, (ale taki z prawdziwego zdarzenia) Pierworodnego na placu zabaw. Debiutował na huśtawce w towarzystwie ulubionej koleżanki, zupełnie zapomniawszy już o tym, że kilkadziesiąt minut wcześniej, wspomniana gwiazda próbowała złamać go w pół w przypływie nagłego zainteresowania ;) 

Tydzień ósmy dopiero zrealizowałam dnia wczorajszego. Może późno, ale za to intensywnie. Tak, nawet bardzo. Pozostawiłam przyszłego ślubnego na pastwę niechcącego zasnąć Pierworodnego i zabunkrowałam się w łazience. Na długo. Na tak długo, że kiedy wyszłam Pierworodny już spał i T. też spał z otwartą buzią, przed monitorem komputera. Byłam na tyle bezczelna, że cyknęłam mu kompromitującą fotkę, której nie zawaham się użyć, gdy szantażem będę chciała coś osiągnąć :D

No dobra, ale do rzeczy.. Co zrobiłam? Cóż - wszystko to, na co matka nie ma czasu. Wszystko. Łazienka spisała się jako domowe spa bardzo dobrze. Na początek poszła w ruch maseczka na twarz. Bosko pachniała - malinami. A twarz tak mi ściągnęło, że czułam się jak nabotoksowana... Dalej w ruch poszła pęseta, i inne narzędzia. Gorący prysznic i intensywny masaż myjką miał pobudzić do pracy zakończenia nerwowe. I chyba się udało, bo wyszłam spod niego czerwona jak rak. Drastyczny zabieg złagodziłam euforycznym balsamem. Niestety nie starczyło mi już czasu na najęcie seksownego, umięśnionego masażysty, więc pozostało mi więc zabalsamowanie się samej. Do tego jeszcze manicure i pedicure i oto mogłam wyjść z zaparowanej łazienki z poczuciem, że zrobiłam sobie dobrze :D

Wnioski?
Zdecydowanie powinnam robić sobie takie wieczory częściej. Maseczki na twarz są super, dopóki nie musisz twarzą poruszać. Samopoczucie po takim wieczorze poświęconym swojej urodzie jest nie do przecenienia. I ta świadomość i zadowolenie, że oto zrobiło się wszystko, co konieczne za jednym zamachem, od "a" do "z" i to bez pośpiechu i nie przy okazji. 
I jeszcze jeden wniosek.. Czasem (ale niezbyt często!! :P)warto się po prostu zapuścić, żeby jak doprowadzimy się do perfekcji nasz mężczyzna to zauważył i gwizdnął z zachwytu ;)


A na koniec część moich wczorajszych przyjaciół ;) 1. Balsam Calvin Klein Euphoria 2.Krem oliwkowy Ziaja 3. Balsam Daggle 4. Żel pod prysznic adidas 5. Maseczka Primarkowa

09 maja 2014

Tym razem mężczyzna.




 

Od kiedy pogoda zaczęła nieco bardziej dopisywać, zaczął się sezon sesji plenerowych. Przy okazji postu o angielskiej wiośnie wspomniałam, że pojechaliśmy na zdjęcia do jednego z piękniejszych zakątków w naszej okolicy. Tym razem przed obiektywem stanął mężczyzna. Była to też pierwsza sesja zdjęciowa, jaką wykonaliśmy w trójkę, ponieważ Pierworodny dzielnie nam tamtego dnia towarzyszył. Co prawda blendy jeszcze nie utrzyma, ale wszystko przed nim. ;)
Tyle tytułem wstępu. Teraz zostawiam Was ze zdjęciami. Enjoy!









05 maja 2014

Rozflaczenie.



Rozflaczenie, sflaczenie, rozmemłanie, czy jakkolwiek inaczej to nazwać - dopada czasem każdego. Dopadło i mnie.
Niby wychodzę do ludzi, a oni przychodzą do mnie. Życie towarzyskie ma się całkiem nieźle. I niby wszystko jest ok. Ale w te dni, gdy zostaję w domu, gdy nie mam nic zaplanowane, dopada mnie rozmemłanie. Totalnie i po całości.

No bo ile można sprzątać? Ile dni nieprzerwanie w każdej chwili można mieć dobry humor dla dziecka? Ile można odmawiać sobie przyjemności? 
Zluzowałam trochę portki. Bo ile i ile, i ile? Nic nierobienie też jest potrzebne. Ale takie totalne z naciskiem na "nierobienie". I masło maślane też jest potrzebne. Bo, czy tak zupełnie serio, poważnie i na prawdę zawsze wszystko musi być na ostatni guzik? I czy w mowie werbalnej też musi być cacy? Zawsze? Serio? Nie...

Potrzeba nieco kompletnego nieróbstwa, żeby tak totalnie, się wylenić. Żeby popotykać się czasem o góry rzeczy nieposprzątanych, dziecko marudzące, co od nogi odkleić się nie chce, o niepozmywane gary, do tego stopnia, że dzień któryś obiadu nie ma, albo jest gotowiec. Cóż, dawniej pewnie w łeb bym sobie strzeliła z tego powodu. Ale ostatnio? 

Zdecydowanie zluzowałam. Ile luzu jeszcze będzie, tego nie wiem. Na razie misję Chujowej Pani Domu zaliczam, ewakuując się z domu nędzy i rozpaczy tak często, jak to tylko możliwe. Zbieram siły. Motywuję się na wielkie bum, dzięki któremu znów wskoczę na właściwy, mój własny, unikalny tor. To już blisko, delektuję się tymczasem swoim nierobieniem. Odskocznią, dzięki której, na miesięcy kilkanaście znów naładuję akumulatory i będzie tak, jak lubię najbardziej. Wszystko na swoim miejscu i w domu i w głowie, z chęciami, by robić cokolwiek.