26 kwietnia 2014

Bezpiezeństwo przede wszystkim!



Mam z dzieciństwa takie wspomnienie, że gdy będąc w początkowych klasach podstawówki bawiłam się w najlepsze z koleżankami na podwórku, za każdym razem, gdy zaczynało się ściemniać, mama wołała mnie do domu. Wściekła byłam, że mnie wołają zawsze jako pierwszą, a inne dzieci mogą się jeszcze bawić. Wiele razy myślałam wtedy, że kiedy ja będę miała dziecko będę pozwalała mu bawić się na dworze tak długo, jak będzie chciało. Nawet, jak będzie ciemno!

Dziś uśmiecham się na to wspomnienie, a jednocześnie gorycz ściska mi gardło, gdy mam świadomość, że niektórzy rodzice bezpieczeństwo dzieci mają gdzieś. Osobiście nie jestem zwolenniczką żadnych skrajności: nie pochwalam przesadnego chuchania na dziecko, ani zupełnego braku zainteresowania. W mojej opinii dziecku należy dać stosowną ilość swobody i obdarzyć zaufaniem, dać nabić sobie guza, przewrócić się na rowerze, czy zedrzeć kolano. Rolą rodzica jest wtedy pocieszyć, opatrzyć ewentualna ranę. Szczytem braku serca jest powiedzenie dziecku w takiej sytuacji: Widzisz? Masz za swoje! Jest też druga, skrajnie przerażająca sprawa, jak zupełne lekceważenie i ignorowanie upadków, czy krzywd, które mogą być dla zdrowia, czy nawet życia dziecka niebezpieczne. Bo przecież jej/jemu nic nie jest, a wszyscy wokół przesadzają!

Z opowieści znam przypadek całkowitej głupoty i przerażającej ignorancji ze strony matki, która po upadku swojego dziecka ze stromych schodów stwierdziła, że wszystko jest dobrze. Ba! Ona nawet zlekceważyła pojawiające się na całym ciele ogromne, purpurowe sińce i ranki w ustach. Nadal uparcie twierdziła, że nie ma potrzeby jechania do lekarza. Sytuację i życie dziecka uratował ojciec, który po delegacji wrócił do domu i z miejsca, nie śpiąc od dwóch dób zabrał dziecko do lekarza. Wykryto bowiem bardzo poważny problem z krzepliwością krwi. Dziecko mogło pożegnać się z życiem.

Cały czas, gdy o tym myślę mam ciarki na całym ciele i nie mogę pogodzić się z faktem, że ktoś, kto teoretycznie kocha swoje dziecko może mieć tak lekkie podejście do spraw bezpieczeństwa. Albo bagatelizować objawy, które każdą inną matkę przyprawiłyby o zawał serca. 
Dlatego apeluję do Was: nie bądźcie obojętni, gdy widzicie, że coś na prawdę jest nie tak, nawet, jeśli osoba, której zwrócicie uwagę obrazi się, pogniewa, oburzy. To jest mała cena za uratowanie dziecku zdrowia lub życia. A być może, jeśli matka będzie kumata, po czasie Wam podziękuje.
I pomimo tego, że dziecko jest w stanie podnieść się z uśmiechem na twarzy z niejednego upadku, są sytuacje i objawy, których zamiecenie pod dywan może skończyć się tragicznie.

Oto kilka moich rad, jak zwiększyć bezpieczeństwo naszych dzieci w domach:
  • W miarę możliwości zorganizujmy dzieciom pustą przestrzeń do zabawy. 
  • Nie zostawiajmy na krawędziach blatów kuchennych, czy stołach, ławach żadnych przedmiotów, które spadając mogłyby zrobić dziecku krzywdę. 
  • Zwracajmy uwagę na zabawki. Niektóre z nich mają zaniżone zalecenia odnośnie wieku dzieci.
  • Zamykajmy drzwi do pomieszczeń, do których dziecko nie powinno wchodzić.
  • Zabezpieczmy schody.
  • Nie pozwalajmy dzieciom na zabawę przedmiotami, które nie są zabawkami i absolutnie do tego celu się nie nadają.
  • Nie pozwalajmy majstrować dzieciom w krytycznych miejscach - np. wśród kabli, drzwi, które mogłyby przytrzasnąć, wśród gniazdek elektrycznych i sprzętu rtv i agd.
  • Zawsze upewniajmy się, że nie ma możliwości, by dziecko znalazło na podłodze coś, czym może się zadławić. 
  • Wszelką chemię i detergenty trzymajmy tam, gdzie dziecko nie ma dostępu.
  • A przede wszystkim - miejmy oczy szeroko otwarte i nauczmy się przewidywać sytuacje!

24 kwietnia 2014

Inspiracje do pokoju dziecięcego - dodatki.

Tak bardzo ostatnio pochłonęło mnie oglądanie wszelakich piękności w Internecie, że poświęciłam temu o wiele więcej czasu, niż wcześniej mogłabym przypuszczać. Stwierdziłam też, że bardzo chętnie podzielę się z Wami rzeczami, które mnie urzekły. Zaczęłam więc "kolekcjonować" zdjęcia, które mogłabym Wam pokazać. Tyle, że wybór naprawdę wyjątkowych fotografii/ aranżacji/ dodatków do pokazania, zainspirowania innych, wcale nie jest taki prosty. Trzeba bowiem przekopać się przez ogrom zdjęć, poszukiwać w różnorodnych zakątkach Internetu, a i tak nie zawsze mamy gwarancję, że znajdziemy coś wyjątkowego.
Od tego momentu zaczęłam więc podziwiać wszystkie blogerki, które potrafią wyszukać w sieci fantastyczne zdjęcia, które cieszą oko i duszę, podesłać naprawdę przydatne linki, czy wskazać rozwiązania jakichś problemów natury wszelakiej.

Czy mi udało się znaleźć coś wyjątkowego, ocenicie już sami. Ja sama, gdy patrzę na poniższe zdjęcia jestem z siebie zadowolona i gdybym miała taką możliwość wykorzystała bym wszystkie te inspiracje, by stworzyć dla Pierworodnego wspaniały pokój, czy jego własny kącik. A teraz zostawiam Was już ze zdjęciami, które wykopałam ze zszywki.pl ; pinterest.com ; i ogółem z sieci, ze stron, których w "szale szukania" nie zapisałam.









22 kwietnia 2014

Six InstaMix! #1



Tych, którzy nie posiadają Inastagrama trochę rzeczy omija. A z kolei ci, którzy go posiadają są z nami na bieżąco, jednak nie do każdego zdjęcia chce się pisać na telefonie całych wypracowań, żeby w pełni oddać to, co się u nas działo. Postanowiłam więc stworzyć serię Six InstaMix, w której będę wybierać sześć zdjęć z mojego Instagrama, by je Wam tu pokazać, a dodatkowo wypowiedzieć się na temat każdego z nich, czyniąc wpisy pod tą etykietą bardziej podobnymi do pamiętnikowych relacji. Wpisy z tej serii będą pojawiać się raz w miesiącu, a pierwszy tego rodzaju post zaczynam relacją z miesiąca marca :)


Zdecydowanie na pierwszy ogień idzie Pierworodny - no bo jakże inaczej? Znaczną część miesiąca spędziłam klęcząc przy nim, lub siedząc obok, żeby go pilnować. Przed upadkiem. Stąd też te poduszki wokół niego, gdyż piernik mały nie umiał, a chciał siedzieć. Koniecznie. Jeśli nie siedział była obraza majestatu i jęczenie pt. "Muszę siedzieć, inaczej cały dzień będę marudził, rozumiesz?"
  

W marcu odbyła się również nasza druga już wycieczka do Londynu, którą z resztą już opisałam, niemniej wydarzenie to wydaje mi się na tyle ważne, by umieścić w marcowym zestawieniu fotkę z Muzeum Nauki, w którym byliśmy. Nadal podtrzymuję swoje zdanie - warto!


No, ale marzec to nie tylko przyjemności. To też praca nad tym, by pozbyć się wielkiego tyłka. Yduu, ja nie marudzę, żeby nie było! ;>

  

 Nie tylko ja ciężko pracowałam, Pierworodny również. Np. nad tym jak bardziej efektywnie się poruszać. Były złości, pisk niemocy, były błagalne oczy w stylu kota ze shreka. No ale dziecko nooo, ja się raczkować za Ciebie nie nauczę!


 

Końcówka marca nie była wymarzonym stanem w jakim się znalazłam. Bo przyjaźń ze skakanką sporo mnie kosztowała - utratę głosu i kaszel taki, że płuca wyplułam chyba ze 3 razy. Na dodatek, mój wspaniały przyszły mąż "uszczęśliwił" mnie wyborem najgorszego z możliwych syropów - miętowego. Nienawidzę. Ale pomogło i żyję.


W zasadzie prawie nie robię sobie fotek "selfie", ale ta mi akurat wyszła, ja na niej też wyszłam jak człowiek, a to sukces, więc wrzucę, a co. Lepsze takie, niż to, na którym wyglądam jak cień człowieka, zasłaniając pół twarzy tabletkami. Które de facto nie pomogły, a które świetnie zastąpił wspomniany wyżej syrop. Komentarz przyszłego męża widzącego tą fotę to: wyglądasz, jakbyś miała 12 lat! Do tej pory rozkminiam, czy był to komplement, czy raczej powinnam się obrazić...

A, żeby być na bieżąco i obejrzeć wszystkie dodawane przeze mnie zdjęcia zapraszam rzecz jasna na mój Instagramowy profil. Do zobaczenia na nim, lub za miesiąc w relacji z kwietnia ;)

20 kwietnia 2014

Projekt "Mamo bądź kobieca" tydzień VI


W tym tygodniu mama miała iść na zakupy. I poszła. Ale oczywiście, jak to typowa matka, nie wybaczyłaby sobie, gdyby miała kupić coś tylko i wyłącznie dla siebie. Nie, nie, nie. To jest raczej mission impossible. Na dodatek, jako rasowa kobieta, bądź, co bądź zamiast wrócić z dokładnie tym co potrzebowała i chciała sobie kupić, wróciła z czymś zupełnie innym. Hm, znacie to skądś..? Ale o tym, co wpadło mi w ręce w tym tygodniu napiszę na sam koniec. 


Przyznać się muszę, że kiedyś przeglądając wiele blogów modowych marzyło mi się w skrytości też działanie na takim polu. Ale w prowadzeniu tego typu bloga przeszkadzałoby mi jedno z moich dziwactw: zahamowania w wydawaniu na siebie pieniędzy. Oczywiście od czasu do czasu kupuję coś sobie, no bo masochistką też nie jestem, ale zazwyczaj jest to coś co potrzebuję, a prawie nigdy, to, co mi się podoba. Mimo to czułam, że ten tydzień będzie dla mnie szczególnie przyjemny, ponieważ postanowiłam wykorzystać mojego T. do zrobienia mi zdjęć, takich, jakie bym umieściła na blogu modowym ;) I pomimo tego, że ciuchy, które posłużyły mi do "stylizacji" zostały kupione nieco wcześniej i same zdjęcia  zrobione wcześniej również, to myślę, że i tak mogę je w tym tygodniu zaprezentować. 



Na sobie mam: bluzka F&F (tesco), skórzana spódniczka H&M, rajstopy z primarka, kurtka "no name", buty: Dr Martens, kolczyki: dawno temu z Browaru Poznańskiego

Wszystko na zdjęciach zostało zakupione już po ciąży, bo w czymś chodzić trzeba było ;) Tfu, wróć - bluzka została zakupiona jeszcze w ciąży, ale reszta już po. A prócz tego, co na zdjęciach kupiłam jeszcze szarą sukienkę w cętki pantery (H&M), niestety jest w praniu, oraz półbuty (Mark&Spencer), które można było zobaczyć na zdjęciach z pierwszego tygodnia projektu. Moje ostatnie zakupy, to szara bluza: "no name", białe tenisówki (na chusteczce i brudne bo już chodzone) i zestaw 6 par kolczyków z primarka. Całość za zawrotne.. 8,5f, czyli jak za darmo :D


No. Pochwaliłam się. Dziękuję za uwagę! :)

17 kwietnia 2014

Blaski i cienie blogowania.



Dla osoby, która prowadzi bloga co najmniej kilka miesięcy, z jako taką regularnością, blog staje się czymś ważnym. Częścią życia nawet. Niejednokrotnie czytam u innych blogerów, jak bardzo blogowanie wpływa na ich życie. Wielu pisze, że wystarczy jakaś myśl, jakieś zdarzenie, widok, czy osoba, by w głowie rodził się pomysł na posta. Inspiracje i pomysły na notki uderzają w nas pod wpływem impulsu, by potem dojrzewać podczas procesu układania naszych luźnych myśli w zdania.
Dla mnie również blog jest czymś ważnym. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że stał się częścią mojego życia i na tą chwilę bardzo ciężko byłoby mi zrezygnować z prowadzenia go. Niewątpliwie, oprócz wielu radości przynosi mi także wiele korzyści, o których nie miała bym pojęcia, gdybym go pisać nie zaczęła. I nie mam tu na myśli (znikomych) korzyści materialnych, bo te są na szarym, zapomnianym końcu (o ile się zdarzają).

Prowadzenie bloga pozwoliło mi przede wszystkim spełnić się w dziedzinie pisania. W tekście o tradycyjnym, papierowym pamiętniku wspominałam, że potrzebę pisania odczuwałam już od czasów podstawówki, jednak nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek, jakikolwiek rodzaj mojego tekstu ujrzy kiedyś światło dzienne i zgromadzi mi czytelników. Teraz mogę powiedzieć, że poniekąd moje dziecięce marzenie o pozostawieniu po sobie śladu w postaci słowa się spełniło.
Oprócz moich osobistych korzyści z prowadzenia bloga, jest jeszcze szereg innych, które odnosi każda blogująca osoba.

Przede wszystkim rozwijamy się i to na wielu płaszczyznach. Głównie mam tu na myśli nasz rozwój intelektualny. Gimnastykujemy nasz mózg, zmuszamy go do myślenia o czymś więcej, niż tylko o rzeczach rutynowych, zajmujących nasze codzienne życie. Prócz tego, z każdym kolejnym postem po prostu rozwijamy się w sferze pisania w ogóle. Każdy bloger widzi ogromną różnicę między swoimi pierwszymi wpisami, a tymi, które tworzy w kilkanaście miesięcy później. Uczymy się precyzyjniej dobierać słowa, pracować nad stylistyką i (w moim przypadku) nad ortografią. A gdy rozwijamy się w sferze pisania, z czasem i nasze wypowiedzi werbalne stają się doskonalsze.

Oprócz rozwoju intelektualnego, na potrzeby bloga rozwijamy też szereg innych umiejętności. W moim przypadku jest to fotografia i nauka korzystania z programów graficznych. W tym co robimy, każdy z nas chce być niezależny i to właśnie popycha nas do samodzielnego poszukiwania wiedzy, próbowania nowych rzeczy, doskonalenia już zdobytych umiejętności.

Nie ma też nic lepszego, niż po prostu mieć jakieś hobby. A prowadzenie bloga pod hobby jak najbardziej się kwalifikuje. Jeśli w coś wkładamy serce, to automatycznie czyni to nas lepszym, bardziej wartościowym człowiekiem.

Oczywiście, w życiu nigdy nie jest tak słodko, jakbyśmy chcieli, bo blogowanie ma i swoje minusy. Przede wszystkim w jakimś stopniu odzieramy się z prywatności. Nie tylko relacjonujemy jakieś tam wydarzenia z naszego życia, lecz także obnażamy się z naszymi, czasem i bardzo osobistymi myślami i uczuciami. To niestety może obrócić się przeciwko nam. Nie dość, że do takich informacji mają dostęp różni nieznajomi, to mogą również mieć znajomi, którzy jakieś fakty zechcą wykorzystać, by nam zaszkodzić. W ciągu ostatniego roku napatrzyłam się aż nadto na zło tkwiące w ludziach i na to, jak bardzo jeden drugiemu jest w stanie zatruć życie.
Czasem zastanawiam się, czy słowa krytyki bardziej w nas uderzą gdy będą wypowiedziane przez znajomych, którzy na bloga się zapuszczą, czy wszędobylscy hejterzy, nieznajomi, którzy żyć po prostu bez krytykowania nie mogą. Najgorsze bywa  jednak połączenie pierwszych i drugich, gdy pod maską anonimowości dostajemy baty od osób, które znamy, a które nie chcą nas skrytykować w kontakcie "face to face". 

Jednak w ogólnym rozrachunku wszelkich za i przeciw, blogowanie się opłaca. Bo robimy coś dla siebie, robimy to, co lubimy, w co wkładamy serce, co sprawia, że realizujemy siebie. Bo kto nie gra, ten nie wygrywa.

15 kwietnia 2014

Kwintesencja angielskiej wiosny.



O ile angielskie anomalie pogodowe są nieco dezorientujące, o tyle wiosna w Anglii zachwyca mnie, jak mało co tutaj. Uwielbiam ją i śmiem twierdzić, że jest piękniejsza, niż w Polsce. Miniony weekend tylko umocnił moje zdanie i utwierdził mnie w tym, jak bardzo za tą porą roku tu tęskniłam.

W niedzielne południe udaliśmy się do jednego z piękniejszych, jak nie najpiękniejszego miejsca w naszej okolicy. Udaliśmy się tam w konkretnym celu - na sesję zdjęciową. Jej efektami się oczywiście pochwalę, jednak najpierw muszę wparować w folder z wykonanymi zdjęciami i potraktować je obróbką.

A w tym wpisie chciałam Wam pokazać namiastkę angielskiej wiosny, która tak mnie chwyta za serce :) Zdjęcia przyrodnicze są częściowo pstrykane przeze mnie, a częściowo przez mojego T.  Enyoy!

 


14 kwietnia 2014

Projekt "Mamo bądź kobieca" tydzień V



Realizacja tematu "Mama we własnym świecie" była w tym tygodniu dla mnie motywacją, by coś w końcu podziałać i pokończyć niektóre zaczęte prace rękodzielnicze. Jednak nie było to takie proste, bowiem Pierworodny postanowił się zbuntować i wymagał ode mnie, żebym poświęcała mu więcej uwagi, niż zwykle. Mimo to, jestem z siebie zadowolona.

Przede wszystkim skupiłam się w tym tygodniu na szydełkowaniu, gdyż jest to dość odprężające, nie wymaga rozkładania nigdzie jakiegoś wielkiego warsztatu i przyborów, a pracę można przerwać w dowolnym momencie, nie bojąc się, że coś się zepsuje, ułamie, odklei itp. W ruch poszło więc szydełko, a także igła, by co nieco do siebie przymocować. Do kolekcji moich szydełkowych wariacji dołączyło kilka nowych rzeczy:


czapka krasnal z pomponem


czapka sowa


opaski dziewczęce



 Jeśli kogoś ciekawi przyczyna powstawania tych moich małych dzieł, to już śpieszę z odpowiedzią. Nie jest to jedynie przyjemna forma spędzania czasu, ale budowanie zaplecza akcesoriów do noworodkowych sesji zdjęciowych, które zapewne będziemy za jakiś czas wykonywać. A, że jestem, jaka jestem, to lubię mieć w czym wybierać i być przygotowana na każdą ewentualność, więc oprócz standarodowego rozmiaru dla noworodka próbuję też dziergać czapy w rozmiarach 3-6 mies i większe. Choć na razie z wyczuciem rozmiaru ciężko ;) 
Ale, żeby nie było, że poszłam zupełnie na łatwiznę, to postanowiłam jeszcze dokończyć pewną zaczętą i prawie skończoną rzecz: a mianowicie polakierować 2 koszyczki, które wyplotłam już jakiś czas temu, ale nigdy jakoś nie mogłam się zabrać do tego, by w końcu je zabezpieczyć przed wilgocią. W tym tygodniu się udało, a oto one (wybaczcie, że pokazuję je już z całym ekwipunkiem, ale jako rasowy leniwiec nie chciało mi się już z nich całego majdanu wyciągać):





Więc, w tym tygodniu zadanie uważam za wykonane na 100%. Jedyne, do czego muszę się jeszcze zabrać, to dokończenie sowy, gdyż brakuje jej ozdobnych warkoczyków po bokach, którymi można by dziecku czapeczkę pod szyją zawiązać.

07 kwietnia 2014

Projekt "Mamo bądź kobieca" tydzień IV




Mama sprawia sobie przyjemność..

Jestem maniakiem gier. O tym świadczy chociażby fakt, że z moim Lubym spiknęłam się dzięki temu, że pewną grę od niego kupiłam, a potem grałam na serwerze, którego był właścicielem. Tak, zdecydowanie jestem maniakiem, ale nie tylko gier komputerowych, ale również wszelkiej maści planszowych, karcianych, zręcznościowych. Ale jako osoba, która kocha czytać i pisać, największą miętę czuję do gier słownych. 
Cóż... dlaczego spóźniam się z wpisem z tego etapu projektu? Cóż... bo poświęciłam się w tym tygodniu temu zadaniu bez reszty :D I myślę, że gdyby ten tydzień był jakoś zintegrowany z pierwszym tematem projektu, zapewne okazałoby się, że 98% obowiązków domowych jest w zasadzie zbędna... :D

W zasadzie na początku tygodnia nie szalałam jakoś specjalnie z zadaniem, gdyż jako wyżej wspomniana maniaczka zawsze znajduję czas, żeby po prostu w coś pograć. Akurat tak się złożyło, że T. wyszedł z propozycją, filmu na wieczór. Wybitna fanką kina nie jestem, ale T. wie jak nakłonić mnie do obejrzenia czegoś.. wystarczy, że powie: wiesz, znalazłem fajny film z naszym ulubionym aktorem. I nawet nie musi podawać tytułu - ja zawsze się zgadzam. A tą tajemnicza postacią, która tak nas do ekranu przyciąga jest Jason Statham. W sumie, to nawet postanowiliśmy, że obejrzymy wszystkie filmy, w których grał. Zatem w poniedziałek, wtorek i środę obejrzeliśmy wszystkie 3 części "Transportera". W czwartek namówiłam T. na partyjkę w państwa-miasta i jengę. Piątek wieczór należał znów do Stathama w "Adrenalinie". Ale to w weekend przepadłam całkowicie... Bo było obżarstwo i leń, jakich mało.

No, ale po kolei.. w czwartek i piątek dałam się namówić na robienie ryby po grecku i jabłecznika (choć tak nie cierpię piec). I jedno i drugie wyszło mi tak obłędne, że w szale obżarstwa nie pomyślałam nawet o fotce na Instagrama.. Jednak głównym sprawcą mojej wielkiej przyjemności było kupienie sobie dodatku do gry, którą aktualnie katuję: Don't Starve. Luby nie wiedział, co czyni informując mnie, że dodatek wyszedł ;> Większą część weekendu przesiedziałam przed komputerem, a on dzielnie zajmował się Pierworodnym. Nie siliłam się specjalnie też na obiady, gdyż w piątek roztropnie ugotowałam coś na 2 dni, a w niedzielę pałaszowaliśmy wspomnianą rybę, popychając plackiem. Żałuję jedynie, że nie pomyśleliśmy wcześniej, by spotkać się ze znajomymi, którzy daliby się namówić na wieczór gier, bo mimo wszystko granie w scrabble, eurobiznes, czy monopoly deal jest znacznie bardziej emocjonujące w 3-4 osoby niż we dwoje. No, ale od czego jest kolejny weekend? :)

A niżej screeny gier, które zatrzymały mnie przy sobie na bardzo długo :P
A Wy lubicie grać? Macie jakieś swoje ulubione komputerowe i tradycyjne gry?



03 kwietnia 2014

Książka + dziecko.



Od momentu, kiedy dowiedziałam się o ciąży, w głowie układał mi się "plan", jak chciałabym mojemu dziecku pokazywać świat. Poświęcałam sporo czasu, na marzenia jak będziemy spędzać wspólnie czas. Teraz, nareszcie te marzenia się spełniają. Każdego dnia. 
Są rzeczy, do których chciałabym zaszczepić w Pierworodnym sympatię. Chciałabym, żeby miał jakąś pasję, może nawet nie jedną, chciałabym, żeby był ciekawy świata i dla własnej przyjemności i satysfakcji poznawał, eksperymentował (z umiarem oczywiście ;)) i poszukiwał odpowiedzi na rodzące się w jego głowie pytania. I chciałabym, żeby były w jego życiu obecne książki, które pachną farbą drukarską, szeleszczą, a nawet i drą się przy nieumiejętnym obchodzeniu się z nimi.

Wczoraj, 02 kwietnia obchodziliśmy Międzynarodowy Dzień Książki dla Dzieci. Nawet nie miałabym pojęcia o istnieniu tego dnia, gdyby nie Panna Mi i Jej Zabawki. Może i nie kupiłam akurat w dniu wczorajszym żadnej książki dla Pierworodnego, kupuję je jednak przy każdej nadarzającej się okazji, jak np. podczas ostatniej wycieczki do Londynu, gdzie przez przypadek natknęliśmy się na polską księgarnię. 

Sukcesywnie powiększam jego biblioteczkę od pierwszych miesięcy ciąży. Zaczęło się od urlopu w Polsce w tamtym roku, kiedy to zapragnęłam zabrać ze sobą z naszych domów rodzinnych wszystkie moje i T. książki, a w szczególności te dziecięce. Przywieźliśmy więc Kubusia Puchatka, Baśnie Andersena, Pinokia, wszystkie Przygody Tomka, a nawet Biblię dla dzieci. Ostatnią moją zdobyczą są wiersze Brzechwy, które upolowałam właśnie ostatnim razem w Londynie, a już nie mogę doczekać się, gdy znów pojedziemy do Polski i wpadnę do jakiejkolwiek księgarni.

Naprawdę, książki to cudowna rzecz. Z chęcią uścisnęłabym rękę tym wszystkim autorom, którzy napisali te najpiękniejsze bajki, baśnie i opowiadania dla dzieci. Nie ma nic wspanialszego, niż rozwijanie wyobraźni dziecka poprzez czytanie mu. Na razie Pierworodny jest w stanie wysłuchać maksymalnie dwóch wierszyków średniej długości, widzę jednak po nim, że słuchanie (?) tego, co czytam, oglądanie obrazków i dotykanie książek sprawia mu przyjemność. A ja cieszę się jak dziecko, widząc, jak uważnie i ostrożnie obchodzi się z własnymi książeczkami, gdy je dostanie do rączek. Choć oczywiście nie brakuje też prób zjedzenia ich. Niemniej, powoli uczy się, jak przewracać strony i być może tego, że książeczka, nawet "czytana samemu" to też fajna sprawa.

Czytajcie dzieciom. To najlepsza inwestycja w rozwijanie ich wyobraźni! :)




01 kwietnia 2014

Skok rozwojowy inny niż wszystkie.



O tym, że Pierworodny dosyć wyraźnie przechodzi skoki rozwojowe zorientowałam się już na samym początku. Jedne były łagodniejsze, inne bardziej drastyczne. Nie spodziewałam się jednak, że czeka mnie jakikolwiek, który wywróci wszystko do góry nogami, choć tak kurczowo będę się trzymać wszystkich zasad, które stosowałam przez cały ten czas...
Okazuje się, że skok rozwojowy przypadający na okolice siódmego miesiąca życia jest dla nas prawdziwą rewolucją. Pierworodny zaczął się już do niego przygotowywać tydzień temu, gdy stracił apetyt i odmówił obiadków, ale teraz przeżywamy prawdziwe apogeum...

W trakcie tego skoku może pojawić się lęk separacyjny. Gdziekolwiek o tym nie czytałam, wszystkie źródła zalecają, by kiedy np. wychodzimy z pokoju, w którym jest dziecko, mówić mu o tym i zapewnić je, że zaraz wrócimy. Oczywiście czytając o tym znacznie wcześniej, uważałam, że to głupie, ale złapałam się w końcu na tym, że robię tak, ani tego nie planując, ani nawet nie mając świadomości, że stosuję się do tej rady. Czytałam również, że im dziecko bardziej ufa rodzicom, tym łagodniej reaguje na to, że któreś z nich (a matka w szczególności) znika z pola widzenia. 
Z jednej strony jestem z siebie dumna - dziecko musi mi bezgranicznie ufać, skoro znikam dość często, czy to do wc, czy do innego pomieszczenia coś przynieść, ogarnąć. Nie zawsze też mówię Pierworodnemu, że wychodzę, zaraz wrócę. Jeśli się bawi, nawet tego nie zauważa, a jeśli zorientuje się, że mnie nie ma, po prostu się rozgląda, albo gaworząc i koślawo jeszcze raczkując rusza na poszukiwania. 

Schody zaczynają się jednak, gdy nadchodzi mrok... Budzi się, płacze. Chce wołać "mama", na razie jednak udaje mu się w takich momentach mówić "mammm!". Woła mnie, a ja się błyskawicznie zjawiam potykając się o wszystko, co stoi mi na drodze, do mojego dziecka. Jeśli zbliża się godzina karmienia, dostaje swój ostatni posiłek, uspokaja się nieco. Podczas przebierania też. Ale niech spróbuję odłożyć go z powrotem do łóżeczka, nawet, jeśli już przysypia...
Od trzech nocy nieustannie poszukuje mojej bliskości. Albo śpi z nami przez połowę nocy, albo wstaję do niego kilkakrotnie, by uspokajać go głaskaniem. Była noc, którą spędził w moich ramionach, bo nawet oderwanie go od mojego ciała na kilka centymetrów wywoływało płacz. Przez pół nocy półleżąc trzymałam go i lekko kołysałam, by odpędzić jego lęki.

Najgorsza jest świadomość, że to może trochę potrwać. I nawet nie chodzi o to, że znów czuję się, jakby miał dwa miesiące, ale o to, że tyle może  mu zająć uporanie się ze świadomością, że on i ja to dwie odrębne istoty, że będzie musiał mierzyć się ze swoimi nocnymi lękami, jeszcze przez jakiś czas przegrywając.