Z randkami miałam pecha, bo moje randki nie wyglądały jak randki. Nigdy nie byłam na romantycznej kolacji, czy równie romantycznym spacerze. Nigdy nie zostałam zaproszona na jakieś szalone spotkanie, skok na bungie, łyżwy, czy choćby wycieczkę rowerową... Nawet spotkania z T. nie były randkami, no bo pierwszy raz przyjechał jako "kolega". To nic, że ciśnienie mi skakało i język mi się plątał. Na pierwszym spotkaniu był kolegą. No dobra, do połowy spotkania, bo potem już wiedziałam, że na kolegowaniu się nie skończy.
Ach tak, pamiętam jak dziś, jak pokonał dzielnie 270km które nas dzieliło. Fajny kolega, który jedzie do koleżanki pół kraju, żeby po prostu ją poznać, bo nigdy wcześniej się nie spotkali, a kontakt był jedynie przez Internet. I ten sam kolega przywozi na to pierwsze spotkanie czerwoną różę, najpiękniejszą, jaką kiedykolwiek dostałam. Noo, nieźle się zareklamował. Przedpołudnie spędzone w domu, popołudnie na mieście, wieczór na bilardzie.
A potem randki się skończyły. Pojechałam jeszcze 2 razy do jego miasta, raz na jeden dzień, drugi raz na dwa dni. A potem się do niego przeprowadziłam... Tym oto sposobem w zasadzie nie byliśmy na żadnej, typowej randce. Ale, żeby nie było tak totalnie w sprawach randkowych do dupy, mieliśmy kilka wyjść, które zapadły mi w pamięć.
Jednego razu poszliśmy do (podobno) najlepszej pizzeri w Jego mieście. To spotkanie zapadło mi w pamięć bo.. w sałatce, którą podali jako przystawkę (wtf, pierwszy raz coś takiego widziałam w pizzeri..) znalazłam, małego, bo małego, ale jednak pajączka! Kiedy poinformowałam o tym obsługę, kelnerka stwierdziła: ale przecież sałatka była darmowa... Ekhm, no fajnie, fajnie...
Innego razu, mieszkając już w Anglii, a cierpiąc na chroniczny brak wyjść gdziekolwiek, wzięłam sprawy w swoje ręce. Odstawiłam się, napisałam T. liścik i wyszłam na miasto. Celem był urokliwy, typowo angielski pub. Moim genialnym pomysłem było spotkanie w nim z T. i udawanie, że się nie znamy... ekhm, no ciekawe, oryginalne, a przede wszystkim z perspektywy czasu - mega śmiechowe..
Ostatnia "randka", która zapadła mi w pamięć miała miejsce na urlopie w Polsce. We troje. Poszliśmy do bardzo przyjemnej lodziarni, gdzie nie mogłam sobie pozwolić już na degustację lodów z alkoholem. Tzn. w sumie mogłam, ale jakoś sumienie mi nie pozwalało, no bo jak to tak, ciężarna? Zadowoliłam się malinowymi.
I w zasadzie to by było na tyle. I chociaż pojawił się Pierworodny, to oto z dniem jutrzejszym nastaje stan wyjątkowy - przylot babci. A to oznacza szansę na jakąś ran de wu. A przynajmniej tak mi się coś wczoraj o uszy obiło.
Zdecydowanie byłam i jestem ogłupiona z zakochania. No więc ojciec, postaraj się!
Trzymam kciuki za randke z prawdziwego zdarzenia! W końcu Walentynki już tuż tuż ;)
OdpowiedzUsuńA patrz! No zapomniałam o tym, że w ogóle takie coś istnieje :D
UsuńWy też macie za sobą miłość na odległość? Nas też podobna ilość km dzieliła...też internet nas (poniekąd) połączył...też mój mąż przyjechał na pierwsze spotkanie jako kolega (ale bez róży ;) ). I tak już prawie 8lat zleciało i 2,5 "chodzenia" ze sobą włącznie z narzeczeństwem...ale ten czas leci :|
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko - tym razem - z woj. Lubuskiego :)
www.swiat-wg-anuli.blogspot.com
W sumie tak, ale koniec końców, zbyt długo ta odległość się nie trzymała, bo od pierwszego spotkania do zamieszkania razem minęły zaledwie 2 miesiące :P
UsuńUdanej randki życzę ;)
OdpowiedzUsuńOjjj, to sie bedziedzialo, taka pierwsza prawdziwa randka.Spędzie ten czas z sobą...cudownie i baaardzo romantycznie:))))
OdpowiedzUsuńUlala :) tata się stara!! Tak trzymać. Miłej randki życzę :))
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki, żeby randka się udała:)
OdpowiedzUsuńJa z M. mam taki rytuał mały że raz na miesiąc (kiedyś częściej) robimy sobie takie wyjścia tylko we dwoje. Nie było może odstawiania się itd. ale na nasze potrzeby takie coś zdawało i jak do tej pory zdaje egzamin:)